Drugi dzień Nowego Roku. Względnie ciepło, wiosennie, zdawać by się mogło, że to już koniec zimy. Szykując się rano do szkoły, widzę go wychodzącego z kotłowni.
– Załóż czapkę, bo wieje mocny wiatr – mówi do mnie.
-Nie chcę – odpowiadam, nawet na niego nie patrząc. Zamykam drzwi, pędzę na przystanek, jak co dzień. Nic nie wskazuje na to, by ten dzień miałby być inny niż wszystkie.
Wracam ze szkoły, jego nie ma, pojechał do dziadka. Zjadam szybko obiad, choć jedzenie nie smakuje, bo patrząc na mamę, widzę jej zatroskanie. Pojechał przed południem i jeszcze go nie ma, nie wrócił. Zaczyna się ściemniać, idę do pokoju, uczyć się do sprawdzianu z geografii. Tata w ostatnich miesiącach dał nam w kość swoim zachowaniem. Wiem, że jest chory, choć nic w jego zewnętrznym wyglądzie na to nie wskazuje. Choć w ostatnich miesiącach był w szpitalu psychiatrycznym, bo zdiagnozowano u niego depresję czy schizofrenię. A może jedno i drugie. Nie wiem, nie interesuje mnie to, za bardzo mnie wkurzył, nie odwiedziłam go tam. Kiedyś był zupełnie inny. Ale może mu przejdzie. Chcę, by był taki jak dawniej. Nie mogę się skoncentrować na nauce, czuję się nieswojo. Dlaczego on tak długo nie wraca, może coś się stało, może miał wypadek, przecież bierze leki, a jeździ samochodem. Słyszę jak mama dzwoni do ciotki, której dom sąsiaduje z domem dziadka. Z rozmowy wynika, że samochód taty stoi na podwórku dziadka jak gdyby nigdy nic. Mama uspokojona, bierze się za prasowanie.
Dzwoni telefon. Odbiera mama, to chyba ciotka. Po chwili słyszę jeden wielki wrzask, to mama krzyczy. Wybiegam z pokoju, widzę jak słuchawka wisi bezwładnie i obija się o ścianę. Jeden wielki pisk, lament – tata nie żyje. Powiesił się. Znalazł go wujek. Było już za późno, o kilka cholernych minut za późno. Ogarnia mnie strach, czuję, jak dygoczę na całym ciele. Niedowierzam. Tak bardzo się boję. To nie prawda, to tylko sen….
Po kilku minutach przyjeżdża siostra, wszyscy jedziemy do dziadka. Droga trwa w nieskończoność, w końcu wjeżdżamy do wioski, z daleka widzę policyjne koguty na podwórku u dziadka. Wjeżdżamy pod bramę, widzę czarny karawan, jacyś ludzie chodzą po podwórku z latarkami. Ciotka mówi, byśmy podjechali pod jej dom. Wchodzą lekarze, któryś przekazuje informację, że prawdopodobnie około 16:50 nastąpił zgon poprzez powieszenie. Policja zbada, czy były zaangażowane osoby trzecie. Mama coś krzyczy, płacze, lekarz daje jej zastrzyk uspokajający. Pyta, czy my też chcemy. Boję się zastrzyków. Nie chcę.
Wracamy do domu. Jutro najprawdopodobniej będzie pogrzeb. Trzeba przygotować dom, załatwić wszystkie formalności. Kupić czarne ubrania. Powiadomić sąsiadów, rodzinę, znajomych. Z Warszawy przyjeżdża siostra, wszyscy siedzą w kuchni i płaczą. Idę do pokoju, kładę się na łóżko. Nie ruszę się stąd, nie chcę by nadeszło jutro. Niech czas się zatrzyma. Albo niech ktoś go do cholery cofnie do rana. Bo chcę założyć czapkę.